Nie wszystkie Ryśki to fajne chłopaki, trafiają się chamy. Wystąpienie rozwija tę myśl. Proszę posłuchać, to tylko 30 sekund.
Nie wiem jak jest w nowszych ciągnikach ale w samochodach jest tak że pompka po przekręceniu kluczyków w pozycję zapłonu włącza się na ok 2s, a praca ciągłą jest w momencie przekręcania kluczyka w pozycję rozruchu a następnie pracy silnika- jest to takie zabezpieczenie że podczas gdy silnik zgaśnie z powodu np. wycieku paliwa pompka przestaje pracować aby nie wypompowała
W poniedziałek, 13 listopada, w Jedwabnem podpisano umowy na trzy inwestycje drogowe. Udział w podpisaniu umów wziął burmistrz Jedwabnego - Adam Niebrzydowski oraz Skarbnik Jedwabnego - Marta Przewodek. - Wykonawcę reprezentowała Pani Magdalena Katarzyna Smolarczyk- Prezes Zarządu firmy Artpol sp.z o.o. Obecny był również Pan Damian
Jacek Lenartowicz: Ryśki to fajne chłopaki. Reklama. Jacek Lenartowicz: Ryśki to fajne chłopaki . Telewizja. Niedziela, 30 grudnia 2012 (06:00) Szczery, zabawny facet - tak charakteryzuje
SUBSKRYBUJ https://www.youtube.com/c/agraveinhs OBSERWUJ https://www.twitch.tv/agravein POLUB https://www.facebook.com/AgraveiNHS/
Vay Tiền Trả Góp Theo Tháng Chỉ Cần Cmnd Hỗ Trợ Nợ Xấu. Charakterystyka: Kubek po pojemności 330 ml i wysokości 9,5 z ceramiki porcelitowej z powłoką polimerową. Przeznaczony jest do mycia ręcznego, lecz dzięki bardzo trwałej powłoce dobrze znosi mycie w zmywarkach (zalecany wybór niskich temperatur).Kubek zapakowany w firmowy kartonik Spod Lady, nadaje się więc od razu na drobny projekt Spod Lady.
Skip to contentPrzedsiębiorcze Podlasie MenuSite navigationAKTUALNOŚCIPODLASKIEINSPIRUJĄFELIETONYOPINIEKONTAKTHomeInspirująRyszard Doliński: Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopakiRyszard Doliński: Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki Ludzie rozpoznają go na ulicy, podchodzą, pozdrawiają, przybijają piątkę. Ryszard Doliński – bo o nim mowa – w opisie na stronie Białostockiego Teatru Lalek określany jest jako elita zawodowa w skali Polski, a wśród lalkarzy – być może artystą najwybitniejszym. O swojej karierze i życiu opowiada w rozmowie z portalem się w centrum miasta i to był zły pomysł. Co chwila zatrzymywali się przy naszym stoliku przechodnie, by przybić piątkę albo po prostu pozdrowić – za każdym razem z szerokim uśmiechem na jego widok. Ryszard odwzajemniał życzliwość, machał, mrugał, podnosił się z kawiarnianego fotela, rzucał mimochodem kilka zdań, nie przerywając też rozmowy ze mną.„Prawdziwy aktor” – pomyślałam – pamiętając, że oba słowa są skrojone wprost na niego. Bo jest prawdziwy, kiedy gra na scenie, gdy staje się wodzirejem albo czyta fragmenty powieści w radiu. Lub prowadzi niezliczone ilości zbiorek charytatywnych, nigdy nie odmawiając potrzebującym. I jest aktorem – bez względu na to, czy stoi na scenie Białostockiego Teatru Lalek czy na polanie, gdzie jest zarośnięty, z włosami fikuśnie zaczesanymi do tyłu i inteligentnym błyskiem w oku zaczepnie odpowiada na pytanie o to, kim jest.– Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne się w tym stwierdzeniu wszystko, co sprawia, że jest tak lubiany: atrakcyjność, dowcip, autoironia wobec siebie, ciekawość ludzi, a przede wszystkim talent, zwłaszcza w naśladowaniu. I aż szkoda, że nie da się opisać, z jaką swadą wchodzi w różne role. Moduluje głosem, nawet gdy przedrzeźnia sam siebie.– Wiesz, ja pracuję w szkole teatralnej, mam tam zajęcia ze studentami i na początku myślałem: wejdę i powiem dzień dobry (tu maksymalnie zniża głos). Albo tak: dzieeeeń doooooobry (przeciąga erotycznie samogłoski), albo: dzień; dobry (szybko oddziela wyrazy, żeby nadać im zdecydowany ton). Ale powiedziałem sobie: Rychu, nie kombinuj, bo nie pociągniesz tego, zapomnisz, co kłamiesz. Wszedłem więc, mówiąc po prostu czee, siadajcie, pogadamy, Rysiek Doliński nie mógłby być inny, łamie wszystkie konwenanse, zaprzyjaźnia się szybko, jest naturalny i szczery, ale to, co wyróżnia go najbardziej, to uśmiech od ucha do ucha. W dodatku zaraźliwy, więc śmiejemy się co chwila, kiedy sypie anegdotkami z życia teatru.– Lubię rozmawiać z ludźmi i daleko mi do osób, które mówią (zniża głos i nadaje mu ton kategorycznego rozkazu): proszę przygotować mi scenę. Ja mówię (familiarnie pochyla się i rzuca): chodźcie chłopaki, przepchniemy to! I włączam się do roboty, bo byłem przecież technicznym, znam się na tym i jestem cały czas w Teatrze Dramatycznym jako maszynista sceny, ale o tym później, bo teraz, na początku, zaznacza, że nie tylko jest aktorem komediowym, który bawi. Wiek (tu Ryszard puszcza oko) – zobowiązuje, więc od kilku lat specjalnie wybiera sobie role ważne, ważniejsze. Chce zostawić jakiś ślad w ludziach i na scenie, która przecież nie jest tylko do śmiechu, także do refleksji. Dlatego był „Komediant” Bernharda, opowieść o teatrze, który wysysa wszystko co dobre, a zostaje tylko rozgoryczenie komedianta na progu prowincjonalnej karczmy. Myśli o sztuce „Ja, Feuerbach”, to byłoby świetne zwieńczenie kariery aktora. Zderzenie marzeń z rzeczywistością, jakie wymyślił Tankred Dorst, można by naprawdę dobrze na razie Ryszard przedziera się przez rzeczywistość piątkowego przedpołudnia, w centrum Białegostoku pozdrawiając mijających nas przechodniów. I przypomina sobie sytuację, kiedy ktoś zaczepił go na ulicy.„O, jak dobrze widzieć, dzień dobry, dzień dobry” – ale przecież nie znał gościa, więc powiedział tylko, idealnie wchodząc w rolę: „dobrze spotkać, cieszę się, że chodzisz do teatru”. „A nie, ja Cię z bimbrowni znam!”. Pomyślał – czterdzieści lat pracy na scenie, a i tak najbardziej znana rola to ta z bimbrowni w muzeum w Osowiczach, gdzie opowiada o historii wytwarzania ducha przy Kalinowskiego to miejsce, w którym zagrał dziesiątki ról, ale najbliższa wszystkim jest rola Ryszarda Dolińskiego jako brata – łaty. Co zabawnie skomentuje i rozśmieszy i przedrzeźni, nie odmówi kieliszka wódeczki lub wspólnej kawy. Kochany jest za najważniejszą rolę życia, czyli dlatego, że ma umiejętność rozmowy i ciekawość ludzi.– Jestem teraz nad jeziorem, i tam jest taki ciekawy gość, robotnik. Mówią na niego Dzik. Porąbie drzewo, skopie grządkę, taki łooo (zaczyna naśladować prostego chłopa, lekko nierozgarniętego), ja ide do lasu, to narąbie drzewa panu Ryszardowi, co? – zawiesza głos, zmienia i dodaje – a Dzik ma na imię Wojtek. I skojarzyłem daty, mówię dzisiaj jest Wojciecha, zapraszam cię do domu. Mnie? – Ryszard znowu wchodzi w zdumionego Wojciecha – Dzika i szybko dorzuca – ja nikogo nie mam, no wie, ja taki tylko do roboty, gdzie mi do chałupy czyjejś leźć. Potraktowałem go jak kogoś bliskiego, chyba byłem pierwszy, który mu podał kawkę i przyjął w domu. Był zaskoczony i onieśmielony, a przecież nie zrobiłem nic wyjątkowego. Po prostu zrobiłem zakąski, zaparzyłem kawę, walnęliśmy kielicha i tyle. Nikt go nigdy nie zapraszał, zresztą chłop był prosty jak budowa cepa. Ale ciekawy. Spędziliśmy cały była zdziwiona, że zaprosił do siebie prostego nieokrzesanego chłopa, który nie potrafi porządnie sklecić zdania. A jednak Ryszard Doliński ma fenomenalną pasję poznawania innych. Zresztą, wyniósł to z domu. Mieszkali na Chrobrego, a wcześniej na Kilińskiego nad monopolowym, Stanisław naprawiał żelazka, wnosił pralki, był użyteczny i życzliwy, pomocny i bardzo pozytywny. Całe osiedle kochało Stasia, a że pracował w zakładzie pogrzebowym, to znał cały Białystok, ten żywy i martwy. Miał cały czas zmiennych klientów, a tych najbardziej zrozpaczonych, którzy jeszcze żyli, umiał skutecznie Ryszard Doliński wspomina ojca, lekko zniża głos, staje się sentymentalny.– Ojciec zawsze mi mówił: Griszka, musisz być super facetem. Zrób wszystko, jak należy. Patrz w oczy ludziom – trzymali kciuki, żeby pokończył jakiekolwiek szkoły, bo był niezłym urwisem, z Kilińskiego. Modlili się, żeby był hydraulikiem, a tymczasem on zaskoczył ich skończeniem technikum, załatwili mu pracę w Instalu, ale męczył się tam niemożliwie. Czuł, że to nie jest jego miejsce i tak nie lubił swojej pracy, że codziennie robił dziesięć malutkich kanapeczek, by mieć częstsze przerwy. Może dlatego nie lubił swojej pracy, bo już działał w ruchu amatorskim – szkolił się u ówczesnych mistrzów: u Siecha, u Ślączki, u przyszła, gdy dowiedział się, że w Dramatycznym szukają pracowników technicznych. Dopiero tam poczuł się jak ryba w wodzie. Kręciło go to strasznie, najpierw przyglądał si…ę uważnie działaniu proscenium i kulis, aż któregoś dnia, po trzech latach pełnienia funkcji „maszynista sceny” zrozumiał, że to jest jego droga. Zresztą wiele nauczył się podczas tego epizodu – szacunku do sceny, którą koledzy nazywali ołtarzem w się, przypominając tamte czasy, ale wtedy naprawdę myślał, że aktorowi nie można patrzeć w oczy, gdy idzie na scenę. Dlaczego? Ryszard przewraca oczami, wyciąga rękę, nadaje swojej twarzy srogi wygląd.– Bo on niesie sztukę! – dodaje szybko, że zawsze jak przechodził aktor, robiło się krok do tyłu, spuszczało głowę, żeby nie rozproszyć, nie zniszczyć natchnienia i napięcia przed wejściem na scenę. Absolutnie serio wszyscy to traktowali i Ryszard teatru lalek przeniósł się kilka lat później, to był czas budowy tej sceny przy ulicy Kalinowskiego i tam poznał mistrzów – Krzysztofa Raua, Piotra Damulewicza, Tomasza Jaworskiego. Zaproponowali mu, by zdawał do szkoły teatralnej. Zdał. Rodzice, zwłaszcza mama, pękali z dumy, bo przecież marzenia wobec syna były skromniejsze, ot, żeby chociaż jakiegoś zawodu się wyuczył.– Pamiętam pierwszy spektakl, chyba Dekameron. Wyobraź sobie, leżę na scenie, ze dwa metry od widowni, a na niej siedzą moi rodzice. Pełno ludzi, a mój ojciec, który łamał wszystkie granice, zaprzyjaźniając się błyskawicznie z nieznajomymi, pokazuje palcem i odwracając się do siedzących obok widzów mówi, wskazując palcem – e, e, to Rysiek, mój syn. Ja gram, śpiewam, chodzę, mówię, a ojciec cały czas komentuje: patrz, Griszka – nigdy w życiu nie śpiewał, a tu śpiewa. Patrzcie, on hydraulik, a jak gra. I płacą mu za to!…To tylko wycinek oryginalnego artykułu. Cały materiał znajduje się na stronie Aby go przeczytać, wystarczy kliknąć w link: Rychu to swój chłop. Uwielbiany aktor ani myśli o emeryturze Ta strona używa ciasteczek (cookies). Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Aby dalej móc dostarczać Ci coraz lepsze materiały redakcyjne i udostępniać Ci coraz lepsze usługi, potrzebujemy zgody na lepsze dopasowanie treści marketingowych do Twojego zachowania. Dzięki nim możemy finansować rozwój naszych usług. Dbamy o Twoją prywatność. Nie zwiększamy zakresu naszych uprawnień. Twoje dane są u nas bezpieczne, a zgodę możesz wycofać w każdej chwili na podstronie polityka prywatności Akceptuję Czytaj więcej
Lucyna Makowska Ryszard Klisowski rządzi gminą już 18 lat, uważa, że ciągłość władzy to recepta na rozwój. Strażak - to jego drugie „ja”. Nic dziwnego, że ma fuchę w zarządzie wojewódzkim OSP. „Król lew” tak mówią o nim mieszkańcy gminy. Nie bez powodu, rządzi niepodzielnie Przewozem już 18 lat. - Bo wszystkie Ryśki to najlepsze chłopaki - żartuje Ryszard Takich jak ja, długoletnim stażem „wójtowania” w województwie jest przynajmniej 40 procent. Cóż mieszkańcy darzą nas zaufaniem. W gminach w których nie ma zmian wójtów więcej się dzieje. Ciągłość władzy jest ciągłością inwestycji - dodaje, a tam gdzie gospodarze zmieniają się co kadencję, jest stagnacja. Walka o władzę nic nie daje. Prowadzi tylko do podziałów między mieszkańcami, a z ludźmi trzeba umieć żyć - dodaje - to najlepsza recepta na wygrywanie wyborów. Trzeba też być stanowczym. Tego R. Klisowski uczył się pracując najpierw w zakładzie budowlanym w Mielnie, potem kierował spółką komunalną, więc gminę zna od podszewki. „Swój chłop” W każdej z 13 miejscowości zna każdego po nazwisku, no chyba że ktoś nowy „wżeni” się w rodzinę. Wójt pochodzi z Dobrzynia, małej wsi w gminie, ale w Przewozie się ożenił, wybudował i tu został. - Swój chłop, zawsze drzwi ma otwarte, każdego wysłucha - słyszymy od Kazimierza Ryski. - Dobry gospodarz, jak trzeba to sam zakasuje rękawy i pracuje. Moim zdaniem dobrze zarządza gminą. A Arkadiusz Pasik dodaje, że to człowiek dusza, o ludzi dba, robi co może, jak ktoś przychodzi z problemem, jego drzwi są zawsze otwarte. - To człowiek do życia, taki powinien być wójt. Żelazny wójt Gdy w 1998 r startował w wyborach gmina miała w kasie 3 mln zł i 9 mln zł zadłużenia. Mówiło się nawet o jej likwidacji. - Cierpliwością, konsekwencją, dobrą współpracą z radnymi i sołtysami udało mi się ją wyciągnąć z dołka. Dziś gmina jest bardzo dobrze postrzegana głównie przez obcych. Widzą dużo pozytywnych rzeczy: porządek na ulicach, kwiaty, wyremontowany kościół, zabytki, zrobione ulice nawet w małych wsiach, nowe świetlice i remizy strażackie. - Grzechem byłoby budować świetlicę na 100 osób i nie postawić tam remizy, gdy jeszcze unia dawała na to dofinansowanie w granicach 60 - 80 - procent - zauważa Klisowski. Mało która gmina w powiecie może się takimi poszczycić. Mają je Mielno, Piotrów, Dobrochów, Lipna, Bucze, Sobolice, wyremontowano świetlicę w Straszowie, i przygotowaną dokumentację na świetlice w Sanicach i Dąbrowie Łużyckiej. R. Klisowski już jako młody chłopak działał w OSP , dlatego dobrze rozumie potrzeby druhów. Nic dziwnego, że Przewóz strażą stoi, a wójt jest w zarządzie wojewódzkim OSP. Postawił straż na nogi - W Lipnej Przewozie, Dąbrówce czy Piotrowie mieli kiedyś stare wysłużone samochody, zużytą odzież, musiałem postawić straż na nogi, wyposażyć w dobry sprzęt. Ludzie czasem krzyczą: po co inwestować w straż, ale to ochotnicy są pierwsi, do gaszenia ognia gdy komuś pali się łąka czy dom. Gdyby nie oni, wiele domów poszłoby z dymem. Do OSP garnie się młodzież, bo u nas być strażakiem jest dumą. W sumie w naszych jednostkach jest ok. 200 czynnych ochotników. Jak na tak małą gminę, to wcale nie tak mało. Strażacy to dziś potęga na wsi. Dziś nie tylko gaszą pożary, ratują ludzi z wypadków, jeżdżą zdejmują koty z drzew, można na nich liczyć Są niezawodni i wcale nie gorzej wyszkoleni od zawodowców. Współpraca z Niemcami też oparta jest na straży. Rzeczywiściem gdy gminę nawiedziły w ostatnich latach trzy duże powodzie, to właśnie ochotnicy dzień i noc pomagali mieszkańcom w ratowaniu dobytku, workami z piaskiem wzmacniali wały na Nysie. - Pechowe położenie na terenach zalewowych nas nie rozpieszcza. Podczas powodzi w 2009 i 2010 roku niektóre domy do połowy zalane były wodą. Ochotnicza Straż Pożarna to najsilniejsza organizacja w gminie. Wójt może też liczyć na działające niemal w każdej wsi koła gospodyń. W sumie jest ich 10. - A one na mnie, gdy trzeba załatwić autobus na konkurs śpiewaczy czy dożynki- dodaje. - To rodzaj symbiozy. Marzy mu się turystyka przez duże T Przewóz to specyficzna gmina, dwie stacje paliw, 13 wsi, 4 sklepy nie znajdziesz tu żadnych firm, za to lasy Borów Dolnośląskich to bogactwo, ale ciągle jeszcze do nie wykorzystane tak jakby tego chciał wójt. Wydawałoby się, że turystyka zacznie kwitnąć, po likwidacji granic. Niestety. - Kiedyś była to strefa nadgraniczna, miejscowi nic nie robili, bo nie było wolno, a teraz promujemy się tymi pięknymi lasami, zalewami na Nysie, uruchomiliśmy spływy kajakowe, ale to mało na to jak się promujemy- ucina. Wyremontował kilka gminnych dróg, ale dodaje, że sporo jeszcze jest do zrobienia. - Pewnie, że chciałbym aby ludzie po błocie nie musieli chodzić, a w programach, z których mogę starać się o dotacje punkty są za lampy, ścieżki rowerowe, tego nie potrzebujemy. Wójt chciałby też sfinalizować sprawę wału ochronnego na Nysie. Umowa jest już podpisana i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem w przyszłym roku stanie wał zabezpieczający Przewóz przed wylewami rzeki. W wolnej chwili.. Łowi ryby, gra w siatkówkę, często też chodzi z żoną na kijki. Przyznaje, że na tych spacerach po lasach „dzika i wilka” czasem Ludzie wiedzą, że muszą dobytku pilnować- dodaje. Mówi się, że w gminie co trzeci to Klisowski. W samym urzędzie są dwa takie nazwiska, ( oprócz wójta) w Lipnej prezesem OSP był brat wójta. Tak samo nazywa się sołtyska tej wsi...Wymieniać można zbiegi okoliczności, w urzędzie od lat pracuje moja żona, przyszła tu zanim ja zostałem wójtem- zastrzega wójt. - Większość z nas to nie rodzina, albo bardzo dalecy krewni. Próżno szukać w gminie takich, co na wójta złe słowo powiedzą. Jedynym zarzutem może być szczerość. Zawsze mówi to co myśli. A to nie zawsze się podoba. Przyznaje, że gminie takiej jak Przewóz, położonej na uboczu trudniej zdobyć środki, niż miastom. A ludzie nie zawsze to rozumieją i czasem „psioczą” na wójta, że w kasie pustka. - Oświata zżera 5 mln zł budżetu- wylicza R. Nauczycielom trzeba płacić tak jak w mieście, a u nas dzieci jest jak na lekarstwo.
Miasteczko Perito Moreno – jedno z wielu, do których przyjechaliśmy tylko po to, żeby się z niego wydostać. W dodatku nazywa się tak samo jak lodowiec, do którego w ślimaczym tempie zmierzamy i jak tak dalej pójdzie to chyba prędzej sam nas odwiedzi. Żwawym krokiem przecinamy więc kolejne uliczki i błyskawicznie znajdujemy się na kolejnej wylotówce. Jest dobrze, mamy ze 3 godziny zanim zrobi się ciemno! No i pewnie już domyślacie się co. Tak, dokładnie – NIC! Zanim słońce zaczęło zachodzić minęło nas dosłownie kilka samochodów, żaden oczywiście się nie zatrzymał. W dodatku zaczęło się robić zimno. Bardzo zimno. I wiać. Bardzo wiać. Postanowiliśmy wrócić na stację benzynową, na której zaczęliśmy naszą przygodę z tym miastem, licząc na to, ze jakimś cudem uda nam się znaleźć jakąś dobrą duszę jadącą w naszym kierunku, a przynajmniej odrobinę ogrzać wymarznięte gnaty. W Argentynie całodobowe stacje benzynowe jest bardzo trudno i, a jakże, ta również do nich nie należała. Mają one jednak tę niewątpliwą zaletę, że czasem nocują na nich truckerzy, a ci mają dobre serca. Zapewne znowu domyślacie się co było dalej? Haha, a właśnie, że tym razem nie! Najpierw na stację podwiózł nas bardzo miły Pan Bośniak, a w czasie tej podwózki ja miałem przyjemność siedzieć z tyłu na martwym, dużym, oskórowanym zwierzu. Na szczęście w folii typu worek, ale i tak było to dość dziwne uczucie. W dodatku zimno w dupę. Na samej już stacji Kasia wzięła sprawy w swoje lingwistycznie uzdolnione ręce, dodała do tego odrobinę uroku osobistego i okazało się, że nie musimy spędzić nocy byle gdzie (przynajmniej jeszcze nie teraz), bo jeden z kierowców jedzie do Gobernador Gregores, które jest nam nie po drodze tylko odrobinę, więc prawie jakby było po drodze! Kolejne 350km bliżej to zawsze coś! Takiego wnętrza kabiny to jeszcze nie widzieliśmy. Z tapicerki można byłoby jeść. Biała rękawiczka po przetarci czegokolwiek stałaby się jeszcze bielsza. Nie, nie w ten sposób, to jeszcze nie Kolumbia. 😉 Czystość absolutna, ładnie pachniało, kulturalny i miły kierowca. Co więc mogło pójść nie tak? Starając się przestrzegać zasady, że o polityce i religii się nie dyskutuje, sami wykopaliśmy pod sobą dołek zbyt mało entuzjastycznie wypowiadając się na temat naszej wiary, więc Kasia przez 2 godziny słuchała nawracających gadek. Przeżyła, ma się dobrze, chociaż zadowolona nie była. Nie dziwię się, to na mojej piękniejszej połowie spoczywa ciężar wielogodzinnych rozmów podczas gdy ja mogę sobie ukradkiem przymknąć oko. 😉 Ta kilkugodzinna droga miała jednak w sobie coś, czego nigdy nie zapomnę. Bo tak NIESAMOWITEGO, nocnego nieba nie da się nigdy zapomnieć. Wokół setki kilometrów ciemności, a nad głową miliony gwiazd i Droga Mleczna, którą chciałoby się zjeść. Oczywiście nie mamy żadnego zdjęcia, bo zanim zdążyłbym się rozstawić ze sprzętem to pan kierowca chował już swój sprzęt uprzednio obsikawszy oponę. Niestety, są takie widoki, których żadne słowa nie są w stanie nawet po części oddać. Prawdziwa magia. Nawróceni, zmęczeni, jesteśmy. Gubernator Grześ w nocy na pewno jest piękny, ale dla nas piękniejsze było wnętrze naszego namiotu rozbitego naprędce za kolejnym CPNem. Tradycyjne mycie w butelce zimnej wody, spanie w ubraniach, szczękanie zębami – to jest to o czym marzyliśmy od kilku dni! Ale przecież jutro na pewno będzie lepiej… Promienie słońca, przepłacone empanady i poranna toaleta podniosły nas odrobinę na duchu. I byłoby naprawdę miło, gdyby nie fakt, że nikt stąd nie jechał w naszym kierunku. Nikt. Tak, jakby świat się kończył na Generalnej Guberni. W dodatku jakiś gość z plikiem pieniędzy w ręku coś ode mnie chciał, nawet się przedstawił, ale cztery słowa to był cały jego zasób angielszczyzny. Pomęczył później trochę Kasię jakimś małym small-talkiem, nawet był miły. Ale nam w głowie była tylko dalsza droga. Im szybciej, tym prędzej! Nie ma nic na stacji to musi być coś za miastem – idziemy! Tośmy poszli. Mapa mnie znowu okłamała, na szczęście mili jegomoście podwieźli nas kawałek, który okazał się dobrą, dwugodzinną pieszą wędrówką pod górę. No… Teraz to dopiero pusto! Teraz to dopiero wieje! Chroniąc się za górą kamieni i wymyślając gry i zabawy przy użyciu tychże czekamy. I czekamy. I dalej czekamy. Mijają godziny, a minęły nas dwa samochody. Trzeci na szczęście się zatrzymał i dzięki temu kolejny raz mieliśmy okazję popełnić fatalny w skutkach błąd, oczywiście skrzętnie z tej okazji korzystając. Bo czemu nie podjechać sobie 10 kilometrów dalej i nie spróbować łapać stopa właśnie tam, na jeszcze większym pustkowiu, jeszcze dalej od miasta? Co prawda Pan Farmer zaoferował nam, że w razie czego możemy sobie rozbić namiot na jego ranczu, ale w żaden sposób nie zmieniało to naszej beznadziejnej sytuacji. Łapaliśmy więc dalej, w taki sposób: Dwie godziny później ktoś się zatrzymał. 100 metrów od nas, bo przecież po co bliżej, Kasia wyrwana ze śpiwora z radości przebiegła w iście sprinterskim stylu ten olimpijski dystans tylko po to, żeby dowiedzieć się, że mogą nas podwieźć kolejnych kilkanaście kilometrów dalej w głąb pustkowia. Nie, dzięki. Po kolejnej godzinie stwierdziliśmy, że dość. Wracamy do miasta. Raz na trzy dni przecież jeździ autobus, kosztuje milion pesos, więc takiej okazji nie zaprzepaścimy. Pomieszkamy sobie na stacji, zintegrujemy się z lokalną społecznością, popielęgnujemy bród na ciele i ubraniach, a później wydamy nasz tygodniowy budżet, żeby dostać się do kolejnego wspaniałego miasteczka. Jest tylko jeden mały, malutki problem. Mamy do przejścia ponad 20 kilometrów. Na pytanie czy z wiatrem, czy pod wiatr odpowiedzcie sobie sami. Desperacja sięgała zenitu, źli byliśmy na siebie samych i na cały świat, próbowaliśmy złapać jakiś samochód jadący w którąkolwiek stronę i wtedy… Wtedy pojawił się on. Richard Caro. Gość od pliku banknotów, którego poznaliśmy kilka godzin temu. Widok jego Fiata załadowanego po brzegi kartonami doprowadził nas do euforii. Szybki tetris sprawił, że tylko 2 kartony napierały na moją głowę przez najbliższych kilka godzin. Ale najlepsze było to, ze Rysiek jechał do El Chalten, a to już rzut beretem od El Calafate, do którego zmierzaliśmy! W dodatku on też zmierzał, tylko dzień później, więc mieliśmy zapewniony transport i tam! Czułem się jakbym trafił czwórkę w totka, to znaczy chyba, bo nigdy nie trafiłem, ale tak to sobie wyobrażam. Riczard jest handlarzem. Takim prawdziwym, podręcznikowym wręcz przykładem handlarza. Jeździ po kraju i handluje bombillami, materami i innymi bibelotami. Ma dwadzieścia kilka lat, więc chłopaczek jest w sile wieku, co pozwala mu łączyć swój zmysł do oszczędzania z możliwościami i pewnie dlatego z oszczędności sypia w swoim samochodzie. Tylko on i jego towar. To dosyć romantyczne. Do tego uwielbia palić paskudnej jakości trawę, z której sypią się ziarna i jest fleją, która wyrzuca butelki przez okno. Przy tym naszym wybawcą, więc musieliśmy ścierpieć te małe niedogodności. W ramach podziękowania za podwózkę zabraliśmy go na ciemne piwo (o ciemny Quilmesie, jakiś ty był pyszny!), umówiliśmy się na kolejny dzień i udaliśmy spać. My do taniego hostelu, Rychu do Fiata. Interesy zatrzymały Ryśka w miasteczku chwilkę dłużej, więc udałem się z nim na krótkie zwiedzanie, podczas którego objawił swoją mistyczną naturę i medytował przy wodospadzie. Bardzo naładował się pozytywną energią, bo zagadywał w drodze powrotnej starsze małżeństwa, a jako urodzony handlarz miał gadanę. Taką, że nie zważał na moje niedoskonałości w hiszpańskim i cały czas próbował się ze mną porozumiewać w tym pięknym języku, zupełnie nic sobie nie robiąc z braku możliwości komunikacji. Do tego kochał robić zdjęcia, moje ‚ukochane’, czyli pozowane. I sobie, i mi. W sumie Rysiek to był fajny gość. Nawet kupiliśmy od niego trochę towaru. W sensie sprzętu do parzenia i picia mate, a nie ziaren marihunanen wymieszanych z liśćmi. El Calafate. O jeżu, udało się! Jesteśmy! Od lodowca dzieli nas tylko krótka wycieczka, a w dodatku znaleźliśmy taki super hostelik, tani, ze śniadaniem, z gorącym kaloryferem, a truskawką na torcie jest to, że jesteśmy sami w sześcioosobowym pokoju! Spodobało nam się tak, bardzo że postanowiliśmy zostać na 4 dni w celu regeneracji i błogiego lenistwa. Spacerowaliśmy sobie niespiesznie po tym pięknym miasteczku, oglądaliśmy filmy, patrzyliśmy na co nas nie stać, może nawet pisaliśmy coś na bloga, smażyliśmy wołowinę (bo już płakałem, że nie spróbowałem argentyńskiej wołowiny, a w tak turystycznym miejscu to będzie kosztowała tyle co karton ryśkowych dóbr), a Kasia usmażyła sobie również majtki na wspomnianym, naprawdę gorącym grzejniku. 🙂 To jest stejk, a nie majtki. A na to nas nie stać. W końcu jednak nastał czas poważnych decyzji – trzeba jechać zobaczyć lodowiec! Wszak to bydle ma ponad 30 kilometrów i podobno jest trzecią największą rezerwą wody pitnej na świecie. Postanowiliśmy pojechać autobusem, udaliśmy się więc na dworzec zakupić bilety (a to niespodzianka), a autobusem okazał się prywatny samochód, ponieważ było nas tylko troje chętnych i widocznie się nie opłacało odpalać rumaka. 😀 Za wstęp musieliśmy zapłacić, jako turyści, cztery razy tyle ile lokersi, no ale tak już tu jest, nic się nie poradzi. Sam lodowiec… No, jest to coś totalnie niezwykłego. Co prawda widzieliśmy już jeden na Islandii (ba, nawet pod nim spaliśmy!), ale poetycko porównując: tamten był jak naparstek piwa przy beczce piwa. Wielkość Perito Moreno budzi ogromny respekt, kolory wprawiają w zachwyt a trzask pękającego lodu sprawia, że nerwowo oglądasz się dookoła. Świat jest naprawdę NIESAMOWITY. I wiem, że się powtarzam. No, to teraz z czystym sumieniem można jechać tam, gdzie dalej już jechać się nie da…
zapytał(a) o 22:52 Czy wszystkie Ryśki to fajne chłopaki? No bo ja nie znam żadnego, który nie byłby fajny. Odpowiedzi A czyli są jednak tacy? Tak, ale jest to kolega taty, który niby jest pobożny, a za plecami co innego robi XDD Chyba wiem o co chodzi XD Nie wiem, jedynego jakiego znam to mój dziadek. Nie wiem czy byk taki fajny... :)) Nie zdążyłam go poznać W sensie odszedł? Jak tak to współczuję Mayik odpowiedział(a) o 23:02 A nazwisko Ryś też się liczy czy tylko Ryszardy się wliczaja Chyba tylko Ryszardy blocked odpowiedział(a) o 23:26 Uważasz, że ktoś się myli? lub
wszystkie ryśki to fajne chłopaki